Wisienka na torcie — Blog Archive » Men of Sea
14 sierpnia 2018

Wisienka na torcie



SPEŁNIAJĄC MARZENIA

Popełniłem błąd. Jak pisałem uprzednio żeglarze są przesądni. Nie wpisują portu docelowego, widzą, że na morzu nie ma nic pewnego. Ja jednak, mając na uwadze poprzednie wyprawy, gdy wieloryby były niemal na każde zawołanie, obiecałem ekipie, że tym razem też będą i spotkanie z nimi jest niemal pewnikiem. No i miałem problem.


Odkąd opuściliśmy Longyearbyen widnokrąg non stop był przeczesywany w poszukiwaniu widocznych już z daleka pióropuszy wody. W ubiegłym roku wieloryby były nawet w pobliżu portu Longyearbyen, po opuszczeniu Isfjorden spotykane często, a na północy jeden za drugim. A tu niestety w żadnym z miejsc ani śladu. Być może jeszcze podbił całość mój zakład z Pawłem o butelkę mocnego alkoholu w Longyearbyen, a jak już zapewne się zorientowaliście nie jest to najtańsza przyjemność w tej części świata. I wszyscy by pewnie z chęcią przegrali ten zakład byle zobaczyć w swoim naturalnym środowisku to wielkie zwierzę. Niestety kolejny dzień nie przynosił nic nowego.

Każda z wacht miała za zadanie czujnie obserwować, było wiele fałszywych alarmów, wszyscy budzili się i wybiegali na pokład, by przeżyć kolejne rozczarowanie. Mylone były foki, morsy, skały, a na koniec rozgorzała dyskusja na temat napotkanych po drodze delfinów. Dopóki jednak wielkie cielsko nie ukaże swojego majestatu, dopóki nie pozwoli się podziwiać z bliska, nie było mowy o prawdziwym spotkaniu.

Po zatoczeniu wielkiej pętli na północy wróciliśmy do Ny-Ålesund, niestety nadal bez efektu. Wiadomo, że wszystko nas zachwycało i z tym posiadanym już workiem wrażeń, widoków, spotkań mogliśmy zachwyceni wracać, ale… oczekiwanie pozostało.

Ostatni odcinek powrotny zaplanowałem z premedytacją inaczej, dołożyłem trochę mil morskich, ale płynęliśmy po otwartym morzu. 20-kilka godzin jednej z ostatnich szans. Noc upływała spokojnie do momentu, kiedy podniósł się krzyk. Przed dziobem pojawiło się stado …. no właśnie, czego? Orek, wielorybów czy delfinów, ze względu na odległości trudno było rozstrzygnąć definitywnie, ale powiększenia zdjęć z aparatów w teleobiektywem przechyliło odpowiedz niestety w stronę delfinów.

Ale już 2-3 h później nie było wątpliwości. Pojawił się wieloryb, najpierw ukazał się kilka razy, a potem, tak jak od niego oczekiwałem, zainteresował się naszym jachtem i zaczął pływać w pobliżu pojawiając się co chwile z jednej lub drugiej burty. Rozgrzały się aparaty, a chłopcy opracowali statystykę, że pojawia się co 60 sekund 2-3 razy wyrzucając wodę i prezentując swój olbrzymi kształt. Był rzeczywiście długi, na pewno dłuższy od jachtu co stwierdziliśmy, gdy wypływał w odległości około 10 metrów od nas. W naszej opinii miał dużo ponad 20 metrów i był to finnwal, który potrafi ważyć nawet 130 ton i mieć długość do 27 metrów.

Każdemu jego wynurzeniu towarzyszyły duże emocje oraz pojawiające się stada ptaków polujących na resztki wyrzucanego pokarmu. Byliśmy wszyscy, a szczególnie Ci którzy widzieli pierwszy raz wieloryba (czyli wszyscy poza mną 😉 ) pod olbrzymim wrażeniem potęgi natury. Ja cieszyłem się, że pierwszy raz zobaczyła go też moja żona. I tak jak pojawił się znikąd tak dwie godziny później odpłynął.

A my cóż, pożeglowaliśmy dalej. Gdzieś tam w Longyear czeka na mnie butelka przedniego napoju, na który tym razem mocno zapracowałem.