Czarna owca w załodze — Blog Archive » Men of Sea
08 sierpnia 2017

Czarna owca w załodze



PRZYGODA DOBIEGA KOŃCA

Czarna owca w załodze. To zmora każdego kapitana oraz pozostałych uczestników wyprawy. Szczególnie w przypadku dłuższego rejsu, w którym nie płynie się od portu do portu oraz takiego, gdy powierzchnia wspólnego przebywania jest mała i brakuje wszelkich wygód – czyli takiego jak nasz rejs. U nas w szafce kapitańskiej przez cały czas rejsu stał karabin Mauser – ale dobrze wiemy, że to nie jest rozwiązanie ;-). Jak więc rzeczywiście było u nas przez te 17 dni?


Byłem w swoim życiu na jednym długim rejsie (Grenlandia), gdzie w załodze znalazła się osoba, której głównym celem było zepsucie wszystkim uczestnictwa. I nie było na nią metody. Pierwszy tydzień myślałem, jak zawsze w dobrzej wierze, że to może jakieś wniesione problemy, że chwilowa słabość, że z czasem sytuacja się zmieni. Niestety to nie nastąpiło – z konsekwencją wartą podziwu wprowadzała swój plan zepsucia wszystkim każdego dnia. Co pamiętam zatem z Grenlandii? Wieloryby, góry lodowe, piękne miejsca – i zaraz obok jej zachowanie.

Co zatem z naszym spitsbergenowym rejsem?

Żeby było jasne – jeśli nawet do naszej ekipy miała dojechać jakaś czarna owca – to na pokładzie się nie pojawiła i być może jest to zasługa miejscowych niedźwiedzi 😉 .

Miałem świetną ekipę, prawie w całości sprawdzoną w poprzednich rejsach, ludzi na których mogłem liczyć, zarówno pod kątem doświadczenia, jak i umiejętności życia w naszych warunkach oraz życzliwych wzajemnie do siebie. To prawda, dużo pracy już pół roku przed rejsem poświęciłem na zbudowanie wzajemnych relacji, więc nikt nie przyjechał anonimowy. Wszyscy też żyli od dawna celem naszego rejsu, na bieżąco śledzili lodowe zagrożenia, kwestie formalne, prognozy pogody – dużo na ten temat wymienialiśmy informacji. Wszyscy oczekiwaliśmy z niecierpliwością pierwszego dnia, kiedy oddamy cumy i ruszymy.

Bardzo fajni ludzie, zmotywowani i ukierunkowani na wspólny cel – to był jeden z głównych sekretów naszego powodzenia. Ekipa wzajemnie uzupełniała się swoimi możliwościami, nie było roszczeń o to, co kto komu i bardzo duża wyrozumiałość dla spartańskich warunków na jachcie. No i co dla mnie równie istotne – żadnej (wyrażonej ;-)) pretensji w moją stronę o tak szybkie i intensywne przemierzanie założonej trasy.

Dziękuje zatem oficerom: Grzegorz, Piotrek, Marta i Paweł, oraz Hani, Tomkowi i Marcinowi – za stworzenie wspaniałej atmosfery, która niosła nas wokół Spitsbergenu. Każdy z Was włożył w ten rejs dużo zaangażowania i dlatego nam się udało.

W tej zatem atmosferze – kiedy już ostatecznie przybiliśmy do Longyearbyen kończąc swój rejs, spędziliśmy ostatnią dobę. Był czas, żeby trochę odpocząć. Mi generalnie nie udało się już zejść na ląd, przysypało mnie mnóstwo formalnej roboty związanej z zakończeniem rejsu, ale i tak znaleźliśmy wspólnie czas na bycie z sobą.

Wasza zapowiedź następnych wspólnych rejsów świadczy też, że i ja nie zostałem odebrany najgorzej, skoro chcecie jeszcze gdzieś ze mną płynąć. Z takimi myślami opuszczałem pokład i wsiadałem na pokład samolotu do Polski. Wdzięczny za wszystko. Tam czeka na mnie wspaniała Żona oraz synowie i córeczki. Jest do kogo wracać i dzielić się swoimi przeżyciami.

A Ty Spitsbergenie – nie rozstajesz się ze mną na długo – to Ci obiecuję. Wyryłeś swoim pięknem w moim sercu wielką bruzdę i już układam konkretne plany, by do Ciebie wrócić. Tym razem na spokojnie, bez pośpiechu przyjmować to, co oferujesz.