Z Ny-Alesund do Ny-London
HELLO LONDON. NY-LONDON.
Popłynęliśmy dziś do Ny-London, które znajduje się max godzinę drogi na wprost od Ny-Alesund*. Na starej mapie, którą można zobaczyć w muzeum w Ny-Alesund, widać, że miejsce to nazywa się po prostu London.
Mogę domyślać się, że tak właśnie nazywało się na początku XX wieku, kiedy to zostało założone przez londyńską firmę Northern Exploration Company Ltd. po to, by wydobywać tam marmur. Pomysł ten zarzucono zaledwie po dwóch latach, gdy okazało się, że wyciągnięty na mróz marmur po prostu pęka i nie nadaje się do użytku. 70 górników wyjechało, a domki, w których mieszkali w latach 1911-1913, przetransportowano do Ny-Alesund. Widać je po lewej stronie na samym początku wejścia do miasta. Nie sposób ich ominąć – są żółte i czerwone i oznaczone tabliczką London Houses.
Dziś London to Ny-London. Po norwesku Nowy Londyn. Połamany dźwig, pozostałości jakiejś większej drewnianej konstrukcji, tory kolejowe i stary pociąg, który wygląda jak wehikuł czasu. Na plaży dwie czaszki reniferów, po drodze jakieś bobki, najprawdopodobniej lisów polarnych, a na górze dwie hytty.
Oczywiście, nie ma co porównywać starej, opuszczonej górniczej osady na końcu świata ze współczesną megametropolią w środku Europy, ale porównania te wymusza choćby sama nazwa. Jeśli więc znasz ten prawdziwy Londyn, pamiętasz jego klimat, ciągły pośpiech, milion ludzi mijających cię na ruchomych schodach w metrze, szkło, beton, aluminium, urban jungle, multikulturowość, mix języków i ludzi; jeśli nawet lubisz to miasto jak ja, bo za każdym razem otwiera ci głowę i daje inspirację, to jednak, gdy przybijesz pontonem lub łodzią na tę opuszczoną plażę, uderzy cię, jak bardzo Ny-London jest jego przeciwieństwem.
Ny-London to miejsce magiczne. Budzi w człowieku – we mnie wzbudziło – jakąś dziwną nostalgię. Może też dlatego, że chwilę wcześniej, tuż przed wejściem na ponton, rozmawiałyśmy z Agatą o Angielskim Pacjencie i tęsknocie, którą człowiek ma w sercu. Trudno powiedzieć za czym. Za prostym życiem bez pośpiechu? Za byciem blisko natury? Za miłością? Szczęściem?
Największy klimat w Ny-London robią te dwie hytty, o których wspomniałam wyżej. O hyttach czytałam w książce Białe Ilony Wiśniewskiej. Że to takie niewyszukane, proste chaty, które Norwegowie budują w odludnych miejscach. Że można do nich wejść i się przespać, tylko trzeba po sobie posprzątać. Że nie mają prądu i bieżącej wody, ale mają kozę do ogrzewania, kuchnię, dwa-trzy łóżka i kus. Słowo kus jest w zasadzie nieprzetłumaczalne, ale w skrócie oznacza ciepło i miłość i spokój i bezpieczeństwo.
W Ny-London jedna z hytt – Camp Mansfield – była zamknięta. Myślę, że może dlatego, że to zabytek. Doczytałam później w przewodniku Rolfa Stange’a (Spitsbergen Svalbard A Complete Guide Around the Arctic Archipelago), że w latach 1929-1931 mieszkała tu rodzina traperów – Peder z żoną Hansine i 7-letnią córką Hanną. W 1930 w tej drewnianej chacie Hansine urodziła zresztą swoje drugie dziecko, syna Pedera jr.
Druga hytta miała założony skobel przełożony drewnianym patyczkiem. Jacek zamienił potem ten patyczek na gwóźdź, bo bardziej trwały. W każdym razie wyciągasz patyczek i jesteś w środku. Tuż przy wejściu, po lewej stronie na ścianie kartka z informacją, jak korzystać z hytty. Nie palić papierosów. Posprzątać po sobie tuż przed wyjazdem. Zostawić w środku trochę drewna do rozpalenia ognia. Łopatę do odśnieżania i siekierę trzymać na zewnątrz. Nie zostawiać w środku jedzenia, oprócz herbaty i cukru. I na samym dole ostatni punkt: use your head, if you can.
Trochę dalej drabina na strych służący za sypialnię, po przeciwnej stronie jakiś tapczan, w kuchni płyn do mycia naczyń, ścierki – zupełnie świeże, na stole karty do gry, świece i hytteboka. Księga gości. Wpisaliśmy się po polsku, obok wpisów po norwesku i angielsku. Te ostatnie przejrzałam na szybko. Jeden z nich zwrócił moją uwagę. Może nie powinnam była czytać, bo jednak bardzo intymny. “We kiss, we make out. We really want to stay, we don’t really want to go. Fire in the oven, red wine, beer and delicious food (…)” Kus. Bo co innego.
*Najdalej wysunięta na północ stacja naukowo-badawcza, w której na stałe mieszka zaledwie 40 osób.
Autor tekstu i zdjęcia tytułowego: Natalia Hatalska