CZAS DELIKATNYCH PODSUMOWAŃ
Postanowiłem w jakiś sposób podsumować nasze dotychczasowe, tegoroczne wyprawy po Spitsbergenie i stwierdziłem, że jest to nieproste. Zbyt dużo się działo, było bardzo różnorodnie, wszystko jest zbyt świeże – ale z drugiej strony jest o czym pisać. Dlatego zdecydowałem się na trochę inną formę. Zapraszam do lektury.
Krab
Na lewej burcie z wędką Giorgio Krab. Wsławił się tym, że w ubiegłym roku z pokładu Azimuth złowił na środku Morza Śródziemnego pstrąga słodkowodnego. Tym razem stoimy na niesamowitym łowisku niedaleko Ny-Ålesund, gdzie dorsze same po żyłce wskakują na pokład. Wyciąga rybę za rybą i ciągle z zazdrością patrzy na mnie, a w oczach widzę pretensje: Dlaczego moje ryby są większe?! Ano dlatego, że ze względu na ubytki w sprzęcie łowię właśnie na kawałku beczki od wanty. Jednak po wyprawie Giorgio zmienia pseudonim na Giorgio Ryba. Maciek natomiast każe zwać się Dorsz. Jarek, który dostał wędkę i złapał swoją pierwszą rybę morską – po chwili walki stwierdził, że zamiast on wyciągać rybę to ryba wciąga jego. Całe szczęście obok był Marek.
Huston
Każda dobrze przygotowana wyprawa wymaga profesjonalnej ochrony brzegowej, szczególnie pod kątem meteo. Gdy poruszam się po północy i brak mi dostępu do danych potrzebne są oczy. W pierwszym dniu otrzymałem na Iridium sms: Huston gotowe, możecie startować, najbliższa prognoza to …”. Naszą ochronę pełnił mój przyjaciel Piotrek, a w tym wypadku Huston znajdowało się w Holandii. Tam zaprzęgnięte komputery zbierające wszystkie możliwe dane, analizujące modele pogodowe, mapy synoptyczne były podstawą do przygotowanych krótkich depesz. Każda z nich otwierała mi oczy i pozwalała planować najbliższe dni. Piotrze – wielkie dzięki.
Wygrany zakład
Założyłem się z prezesem, że zobaczy z bliska wieloryba, a zakład poszedł o butelkę whisky. Przeorałem tam i z powrotem całą północ i nic. Ale nikt nie wiedział, że mam umówionego dużego finwala w rejonie Isfjorden, w ostatnich dniach rejsu. Zakład wygrałem. Nikt się nie smucił. Spotkanie było majestatyczne. Jak do tej pory wszystkie nasze ekipy oglądały wieloryby, większość nawet białe.
Alkohol
Wydaje oczywiste polecenie, że bez mojej zgody jest zakaz używania alkoholu na morzu. Niektórym się wydaje, że przelany do butelki po wodzie traci procenty. Wyjaśniam, nie traci 😉 Przez zimę popracuję nad odwrotnym cudem galilejskim. Alkohol przydaje się do symbolicznego drinka, którego podstawę stanowi pokruszony, świeżo wycielony lód z pobliskiego lodowca. Wspaniały smak ma również lokalne piwo dark sezon, serwowane w pubach w Longyearbyen. Zawsze kilka dni przed końcem wyprawy zaczyna dopadać nas brak tego smaku i z pewną tęsknotą czeka się na powrót do portu. Po drodze, w Barentsburgu w sklepie jest alkohol w rozsądnych cenach, ale tylko dla mieszkańców i to na przydział.
Zagubiony bagaż
Niby to sytuacja nieczęsta, ale jeśli się trafi osobie wybierającej się na Spitsbergen to boli bardzo. Tym pechowcem został tym razem Jarek, pozbawiony całego wyprawowego wyposażenia. Oczekując 2-3 dni na dosłanie bagażu przekonaliśmy się, że pomimo konkretnych zapowiedzi linii lotniczych o nowym terminie nie możemy na nich liczyć. Wspólna ofiarność ekipy plus pomoc z zewnątrz pozwoliły skompletować wystarczające wyposażenie i ruszyliśmy. Pół godziny po tym zostaliśmy telefonicznie poinformowani, że już na pewno dotarł. Oczywiście zawróciłem jacht notując przez to najkrótszą w tym roku trasę. Bagaż rzeczywiście był, a Jarek został w tym czasie chyba najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Jak czasami człowiekowi niewiele brakuje do szczęścia …
Polowanie na niedźwiedzie
Co by nie napisać spotkanie niedźwiedzia polarnego jest wydarzeniem. Warto poświęcić temu znaczną część rejsu, aby dotrzeć w miejsce w którym jest. O obecności tego zwierza dowiadywaliśmy się kilka razy: że był wczoraj, że kilka godzin temu matka z młodymi, że tam wyrzuciło wieloryba i na pewno są. Jak był efekt? Żaden. Kiedy wpływaliśmy do Adlofbukta tuż przed spotkaliśmy polski jacht. Burta w burtę zapewniał, że nie ma tam żadnych niedźwiedzi. Kiedy popłynęliśmy niecałą godzinę później powitała nas duża rodzina, matka z dwójką młodych oraz jeszcze jeden osobnik. Kilka dni wcześniej, niczego się nie spodziewając byliśmy świadkami spaceru niedźwiedzia wokół Ny-Alesund. Zostaliśmy zaskoczeni. Tak jak jakiś czas później, kiedy w trakcie trekkingu dostrzegliśmy świeżo odciśnięte ślady łap, 3-4 razy większe od naszych butów. Powiało grozą.
Prawdziwe morsy
W tym roku odnotowaliśmy 2 osoby kąpiące się w Arktycznym Morzu. Trochę przegapiłem płynący z tego fan i nikogo nie zachęcałem. Na przyszły rok obiecuję poprawę. Masowe kąpiele z okazji przekroczenia 80 st. N. Przekonacie się sami.
Czas w Arktyce nie istnieje
Nie ma na to rady, po 2-3 dniach każdej wyprawy pory dnia zostaną zatracone. Dzień polarny, brak kontaktu z cywilizacja, życie wydarzeniami i miejscami do których się dopływa niezależnie od czasu, rozregulowują totalnie najlepsze nawet zegary. Nie zaplanujesz tego, aby wieloryb ukazał się o 12 w południe zamiast w nocy. Krążące dookoła słońce o różnych porach funduje piękne ekspozycje. To dzienne zatracenie czasu przechodzi następnie na dniowe i tylko jajecznica w niedzielny poranek jest wyraźnym sygnałem jaki mamy dzień. No chyba, że w spiżarni jest więcej jajek i obok obowiązkowej w niedzielę jajecznica pojawia się również w kiedy indziej.
Gar kapitańskiej zupy
Co tu ukrywać – wiem, gdzie na Spitsbergenie łowić dorsze, w dowolnej ilości, zawsze jednak tyle ile potrzeba. A potrzeba jest następującą – gar kapitańskiej zupy rybnej i świeżo grillowane filety. Przepyszne smaki. Złowione przez siebie ryby oprawiam i filetuje sam, mam w tym bardzo dużą wprawę. Sam też gotuję słynną już zupę. Oczywiście na głowach i szkieletach ryb. Sekret tkwi w tym, aby nie zepsuć jej nadmierną ilością przypraw i warzyw, wszystko musi być minimalne i delikatne, zupa ma pachnieć i smakować rybą. Nie jest to trudne, bo na ostatnie minuty wrzucam dużą ilość rozdrobnionych filetów, tak aby łyżka stała. A potem jest poezja, której nie ma szans spotkać w najlepszej nawet knajpie chwalącej się rzekomo świeżymi rybami.
Jest na Azimuth jeden duży gar. Gdy pływa męska załoga – schodzi w całości, gdy kobieca – pół. To zauważony przez mnie w tym roku współczynnik, który przekłada się na wielkość zaprowiantowania całej wyprawy. Przydatny, będzie stosowany uważnie w przyszłym roku.
Fotograf i fotografik
Dane mi było zrozumieć mój błąd oraz różnicę pomiędzy robieniem zdjęć, a fotografią. Jarek, sprawca, jest fotografikiem. Pokazał mi, że przy pomocy obiektywu można malować świat i przeżywać go jeszcze bardziej, uwrażliwił na spore pokłady piękna, które do tej pory generalizowałem. I poczułem się zawstydzony, że poruszając się po takich miejscach tak mało uwagi przywiązuje do prawdziwej fotografii. I podjąłem pewne postanowienie na zimowy okres. A przy okazji: tygodniowe safari zdjęciowe w grupie po Spitsbergenie organizowane przez 2 fotografików kosztuje ponad 30 tys. zł. I nie ma wolnych miejsc, a tworzy się lista rezerwowa.
Zasięg komórkowy
Każda wyprawa składa się z dwóch części: po Isfjorden oraz poza nim. Podział spowodowany jest zasięgiem sieci komórkowej, dostępem na neta, Facebooków i innych mediów. Więc kiedy w końcu uczestnicy tracą zasięg chwilę później następuje najszczęśliwsza cześć podróży, można się zanurzyć w Arktyce. Ja z racji pracy jestem cały czas dostępny pod telefonem satelitarnym, choć i tak moja podróż dzieli się na dwie części, przy czym podział biegnie przez Ny-Ålesund, gdzie jest osławiona budka z kabelkiem do internetu. W niej ostatecznie już muszę zamknąć wszystkie firmowe sprawy. Wtedy też zaczynam oddychać głębiej. Lekko skwaszone miny uczestników pojawiają się kilka dni później, kiedy zbliżamy się do Isfjorden. Znaczy: zasięg wrócił, a z nim przyziemne sprawy.
Dej, dej, dej, dej
To się chyba wzięło przy łowieniu dorszy, kiedy nadleciało stado mew i w trakcie patroszenia domagało się każdej części ryby wrzaskiem dej, dej, dej. No i musiało to zaskoczyć również w życiu ekipy. Jeśli czegoś rzeczywiście chciałeś, jeśli prosiłeś o coś przy stole – najlepiej było powiedzieć: dej, dej, dej …
Co w Barentsburgu to w Barentsburgu …
To rosyjskie górnicze miasteczko posiada swoją sławę. Tu właśnie każda z naszych ekip świętowała powrót z Północy. Rozpoczynaliśmy zawsze w saunie, gdzie można było wygrzać z siebie wszystkie zimne chwile rejsów, 2-4 h seanse pozwalały odpocząć, wyrzucić z siebie zmęczenie i trud. No i obiad w hotelowej restauracji, bardzo dobre dania, w tym gulasz a’la Petrovski. Potem obowiązkowa wizyta w knajpie Czerwony Niedźwiedź. Na suficie w pobliżu baru pierwsza ekipa rozpoczęła zapisywanie historii naszych wizyt, a następnie każda z kolejnych dopisywała się. Ponieważ rozpoczęliśmy w rogu, a ta część sufitu jest wolna – mamy jeszcze spore pole do popisu. Z lekkim niepokojem wpływałem po raz kolejny do Barentsburga, pamiętając dokonania poprzednich ekip. Jak się okazało – niesłusznie. Rosjanie wskaże mają też słowiańską duszę.
Higiena osobista
Wszyscy uczestnicy zostali poinformowani przed wyjazdem, że w trakcie wyprawy będą limity na używanie wody do kąpieli, czyli może się okazać, że przez kilka dni nie będzie można korzystać z prysznica. Mieliśmy następujące możliwości swobodnego korzystania z wody: Longyearbyen: marina i płatne 15-minutowe prysznice lub darmowe na jachcie ze względu na możliwość dotankowania wody, Ny-Alesund – podobnie z tą różnicą, że prysznice były darmowe i w kontenerze, ale trzeba było rozłożyć wszystko na raty, ponieważ bojler był mało wydajny; Barentsburg – pierwszej klasy sauna i prysznice. Tak więc trasa na północ od Ny-Alesund wymagała już zachowania rygorów oraz środków alternatywnych: wilgotne chusteczki higieniczne, suchy szampon (nie polecam), zabrane przez Natalię jednorazowe czepki i rękawice do higieny osób obłożnie chorych. Nie przetestowane, a to znaczy, że nie było z nami tak źle.
Ponton
Na wiosnę zainwestowaliśmy w nowy ponton i silnik, bardzo mocny silnik. Opłaciło się. Ponton służył nie tylko do desantu oraz jako rufowy ster strumieniowy w trudniejszych manewrach portowych. Największymi atrakcjami wynikającymi z posiadania dobrego pontonu były ekspedycje w stronę czoła lodowców. To nic, że marzły nam wszystkie litery, że trzeba było się mocno trzymać. Lód oglądany i dotykany z poziomu wody wyglądał niesamowicie. Czoła lodowców rosły, a dystans do nich skracał się aż do granicy rozsądku. Niezapomniane, 2-3 h tripy.