CO W VEGAS…
Stara zasada żeglarska mówi, że co dzieje się w Vegas to zostaje w Vegas. Jak zatem mam pisać kolejny blog z podróży? No jak? Tym bardziej, że tym razem bohaterami nie będą ani lodowce, ani spektakularne zwierzęta, tylko ludzie…
Zawsze, przepływając wielokrotnie obok, omijałem do tej pory szerokim łukiem poradziecką osadę Barentsburg. Wystarczyła mi do tej pory informacja, że jest tam czynna kopalnia, szpital z dwoma lekarzami (chirurg i dentysta), szkoła z trójką uczniów i podobnie jak w Pyramiden popiersie Lenina i napis rodem z Hollywood miru mir. Trochę szerszą falą niosła się sława miejscowej knajpy Czerwony Niedźwiedź.
Nie mogę zatem napisać nic o tym jak 12 starganych przez północ ludzi trafia w końcu do jakiegoś pierwszego portu i postanawia odpocząć, świętować i cieszyć się swoim towarzystwem. Nie mogę też nic napisać o miejscowej saunie do której można wejść z napojami chłodzącymi, ani o tym ile drinków i kufli miejscowego piwa da się spożyć w krótkim czasie. Gdybym to wszystko napisał to złamałbym odwieczne zasady. Niech więc ta każda minuta z 26 h postoju pozostanie tajemnicą i kwestią ewentualnych domysłów dociekliwych.
Mogę tylko wspomnieć, że w Czerwonym Niedźwiedziu można na suficie narysować swój jacht i złożyć podpisy za jedyne 500 norweskich koron. A że nasza poprzednia ekipa taką grafikę umieściła, więc nam należało jedynie się dopisać za kolejne 500 koron i tylko my wiemy ile targów, przekomarzań pozwoliło znegocjować tę kwotę na walutę miejscową serwowaną z miejscowego browaru.
Jak kiedyś będziecie to raczej dyskretnie poszukajcie grafiki na suficie, zamiast otwarcie pytać o ślad jaki zostawili chłopcy z Azimuth. A może jestem jednak w błędzie i będę się mógł o tym wkrótce przekonać przy następnej wizycie. Muszę wcześniej jednak sprawdzić dobrze jacht czy ktoś w ramach Święta Wojska Polskiego ktoś z naszych nie zdemontował popiersie wielkiego wodza rewolucji i w ramach trofeum postanowił przytaszczyć je do Polski.
Tak czy tak odetchnęliśmy opuszczając gościnny Barentsburg.