Zimno jak cholera… ale z atrakcjami — Blog Archive » Men of Sea
13 września 2018

Zimno jak cholera… ale z atrakcjami



Ktoś kiedyś powiedział, że da się podróżować po świecie nie meldując tego wszystkim na fejsie. Spróbowałem – rzeczywiście jest to możliwe. Wprawdzie lądowanie najpierw w Sztokholmie, a potem w Longyearbyen ze względu na pogodę na spokojnych nie należało – ale tak czy tak – po 2 dniach podróży dotarłem na Spitsbergen. Kiedy zimny wiatr niemal urywał mi głowę – zapytałem się: co ja tu … robię ?!?!?!. A jednak – wiem, że warto. Ale po kolei.


Przyleciałem, aby odbyć ostatnią w tym roku powrotną ze Spitsbergenu trasę w rejony Tromsø. Kawał żeglarskiej roboty. Longyearbyen przywitało mnie chłodno. Temperatura poniżej zera oraz bardzo silny wiatr, który zabierał resztki ciepła. Fakt – świeciło mocno słońce, ale kiedy zobaczyłem pierwszą zamarzniętą kałużę zakrzyknąłem w duchu: Spitsbergen jest skuty lodem!

Na lotnisku miałem jeszcze okazję pożegnać odlatującą niemal w komplecie ekipę poprzedniej wyprawy i dostrzec ich żal, że muszą opuszczać arktyczny świat. A dobrze Wam tak – mieliście wspaniałą trasę aż po 82 północny równoleżnik, zdążyliście posmakować swalbardzkiego świata – to teraz tęsknijcie 😉. Dlaczego niemal w komplecie? Ponieważ Kasia postanowiła przedłużyć sobie wakacje i zostać z nami na kolejny rejs.

Na lotnisku czekali na mnie również: Paweł, Królik oraz Kasia II, czyli longyerbyenowy tubylec. Umówiliśmy się na wieczorne piwo przy którym mieliśmy doprecyzować plany na następny dzień. Longyearbyen zionęło chłodem. Słońce już bardzo nisko wędrowało nad pasmami gór, chwilę później mogłem podziwiać mój pierwszy na Svalbardzie, pełny zachód słońca po którym nastała noc. Nie było bardzo ciemno, ale noc wyraźnie odcinała się od dnia.

Na wieczorne spotkanie dotarliśmy bardzo zmarznięci. Czuć było już oddech zimy. Niecałe dwa dni temu w rejonie lotniska po drodze spacerowały 3 niedźwiedzie polarne. Film nakręcony przez kolegę Kasi robił wrażenie. Duże, nieprzejmujące się niczym niedźwiedzie spacerowały obok samochodu. Marcin – członek naszej wyprawy oznajmił, że nic to, bo on sam ma cudowną moc przyciągania dzikich zwierząt i zapowiedział, że możemy być pewni, że czekają nas po drodze atrakcje. To dobrze wróżyło na następne dni.

A najbliższy plan był następujący: rankiem mieliśmy wziąć na pokład kolegę Kasi, który niczym James Bond posiadał licencję na …. i wraz z nim ruszyć w głąb Isfjorden, do Sassenfjord. Tu pozwolicie, że otoczę niedopowiedzeniem pozostałą część planów. Ta historia wymaga celebracji, postawienie kufla dobrego piwa i dłuższej opowieści, na którą dam się kiedyś zaprosić. Napiszę tylko, że pierwszy raz na pokładzie jachtu Azimuth znajdowały się trzy karabiny.

Wyruszyliśmy w czwartek rano i przy dość porywistym wietrze opuściliśmy Longyearbyen. Otaczający nas krajobraz zmienił się bardzo w trakcie mojej dwutygodniowej nieobecności. Szczytowe partie gór zostały przyprószone śniegiem, a na wodzie poza nami nie było już innych jachtów.

Gdy po kilku godzinach podróży dotarliśmy na miejsce, w głąb fiordu z cielącym się lodowcem, okazało się, że jest coś chyba na rzeczy z tą supermocą Marcina. Spacerujące poprzedniego dnia po uliczkach Longyearbyen renifery nie przekonały mnie jeszcze. Widywałem je tu – może nie często, ale jednak.

Ale teraz, w bezpośredniej bliskości jachtu po brzegu wędrowały 3 niedźwiedzie polarne. No to już było coś!!! Mielizny nie pozwoliły mi skierować jachtu do brzegu, ale takich ograniczeń nie posiadał ponton, który natychmiast zrzuciliśmy na wodę i popłynęliśmy w stronę niedźwiedzi. Był to niesamowity spektakl, uwierzcie – nie do opisania. Bijąca od tych zwierząt pewność, majestat, spokój potwierdziły, że niedźwiedź polarny to prawdziwy Król Północy.

Po godzinie podróżowania razem z nimi musieliśmy wrócić do pierwotnych planów. Ale o tym jak pisałem – cichosza.

Przed nami droga na południe, 600 mil morskich do północnych wybrzeży Norwegii. Po drodze planujemy odwiedzić Polską Stację Polarną w Hornsundzie. Możliwe, że uda mi się tam zamieścić kolejną relację. A na razie – trzymajcie za nas kciuki. Być może po drodze objawi się kolejny raz super moc Marcina i ujrzymy tańczące na ogonach orki z przepiękną, wielokolorową zorzą polarną w tle. A co? Nie można pomarzyć?

Ps. Wiem, kiedyś napisałem, że na Spitsbergenie nie można mieć kota. Wiem też, że ktoś zapytał, dlaczego zatem w markecie jest dla niego karma i żwirek. Udało mi się zgłębić temat, a jako komentarz niech posłuży poniższe zdjęcie. Spitsbergen jest jednak pełen niespodzianek.