BŁĘKIT BIELI
Jest kilka takich miejsc, do których będzie się chciało zawsze wrócić. Bycie w nich zapada tak głęboko w pamięć, że pragnie się dzielić tym pięknem z innymi, wziąć rodzinę, przyjaciół, znajomych, aby nie byli ubożsi o to, czego sami doświadczyliśmy. Monacobreen.
Obudziliśmy się o którejś tam godzinie, na pewno za wcześnie, ale za to pełni podekscytowania. Jedna z głównych atrakcji naszej wyprawy spoczywała w pobliżu. Lodowiec Monacobreen, zaledwie kilka mil od nas.
Podnieśliśmy kotwicę, pożegnaliśmy gościnną zatoczkę przy Texas Bar i ruszyliśmy na ostatnie kilka mil w głąb fiordu. Z każdą chwilą lodowiec rósł w naszych oczach i dostrzegaliśmy coraz więcej jego szczegółów. Jego wschodnia cześć była przybrudzona przez spływające z gór potoki, pełna brązów, szarości i czerni. Druga, zachodnia mieniła się czystym błękitem i bielą. Spękane z czoła olbrzymie bloki lodowe, pełne szczelin, podcięć i jaskiń. Przed nim różnej wielkości góry lodowe. Odłamujące się czoła lodowców potrafią wytworzyć duże fale, niebezpieczne dla jachtów, musieliśmy zachować bezpieczną odległość. Na ile zbliżyliśmy się nie będę tutaj pisał. Wykonaliśmy planowany desant na brzegu, w odległości umożliwiającej trekking w stronę Monacobreen. Cała załoga wylądowała na lądzie, a tylko ja jeden zostałem na jachcie, wróciłem na środek fiordu i przez kilka godzin mogłem napawać się widokiem. Miałem świadomość, że muszę jak najwięcej tego piękna wyryć w sobie, takie miejsca nie zdarzają się często, pamięć o tym musi wracać.
Tymczasem reszta ekipy wędrowała brzegiem (z ich relacji) – po zmarzniętej mieszaninie lodu i błota, poprzecinanej licznymi wąwozami, wytworzonymi przez spływające potoki. Wędrówka byłaby pewnie monotonna, gdyby nie okazało się nagle, że tuż przy brzegu wynurzył się na chwilę biały łeb. „Haniu, bardzo proszę odłóż aparat i weź karabin. W wodzie jest niedźwiedź” – ze stoickim jak zwykle spokojem odezwał się Piotrek, który w wodzie dostrzegł wynurzający się biały kształt. Po chwili napięcia sytuacja się wyjaśniła. W sąsiedztwie brzegu pływało stado kilkunastu białych wielorybów, prawdopodobnie bieługi. Spektakl trwał niemal pół godziny.
Ekipa po zbliżeniu się do czoła lodowca, mogła ocenić jego wielkość. Budził respekt, a do tego co jakiś czas odzywał się głośny łomot pękających bloków lodu. Po kilku godzinach wędrówki wrócili na jacht i wówczas zaczęliśmy kolejne oswajanie się z zimnem i lodem, realizując przy okazji marzenia poszczególnych osób. Zaczęliśmy od kąpieli w lodowatej wodzie. Tym razem określenie to dokładnie oddawało jej charakter. Pochodziła bowiem w całości z topniejącego lodowca i miała temperaturę około 0 stopni. Kąpiel, pomimo jej niesamowitego charakteru, z olbrzymim lodowcem w tle, nie należała do ekstremalnych, a raczej była przyjemnością. Został bowiem wykorzystany i przetestowany kombinezon ratunkowy, który nie dość, że był pływający, to jeszcze miał chronić przed hipotermią przez minimum 6 godzin w najzimniejszej wodzie. Największym wyzwaniem było założenie go, a potem już, gdy wyglądało się jak pomarańczowy teletubiś, leżenie na wodzie oraz pływanie na plecach należało do przyjemności. Gdy już wszyscy co chcieli zanurzyli się w wodzie, podpłynęliśmy w pole świeżo odłamanych gór wielkości bloków i domów mieszkalnych. Opływając je dookoła mogliśmy podziwiać niesamowite kształty i koloryt. No i wtedy nadszedł czas na realizację kolejnego wyzwania: desant bezpośrednio z dziobu jachtu na górę, przy zachowaniu oczywiście wszelkiej możliwej ostrożności oraz zapewniając środki bezpieczeństwa. Pojedynczo zatem postawiliśmy niemal wszyscy na górze swoje stopy, na tyle krótko, żeby ograniczyć ryzyko, ale na tyle długo, aby wykonać serię niesamowitych zdjęć. Przy tych zabawach zastała nas północ, a więc nadszedł czas, aby ruszyć dalej. Zatrzymaliśmy się ponownie przy Texas Barze na posiłek oraz krótki postój techniczny. Chciałem przedstawić moje plany na następny dzień, jeden z najważniejszych w całej wyprawie. Mając świeże prognozy pogody oraz sytuację lodową postanowiłem poświęcić dobę na pójście jak najdalej możliwe, w stronę bieguna. Nie było takiego planu przed wyprawą, ale nadarzyła się sposobność. Przez dotychczasową gonitwę mieliśmy wystarczający zapas czasu. Postanowiliśmy pójść na północ w lodowe pola, spróbować, z założeniem nie ustanawiania jakiegokolwiek rekordu, tylko dla siebie i własnej przyjemności.