Magiczny Freemansundet — Blog Archive » Men of Sea
31 lipca 2017

Magiczny Freemansundet



LODOWY ADRIATYK

Policzyliśmy niezależnie, ja i Piotr, jeszcze raz czasy zmiany kierunków prądów w Freemansundet. Potwierdzone zostały wcześniejsze wyliczenia. Oficerowie dostali pierwszy raz w tym rejsie polecenie, żeby nie dopłynąć gdzieś szybciej, niż wyznaczony czas. Musieliśmy być dokładnie w momencie, kiedy prąd ze wschodniego zmieni się na zachodni i zacznie nas wciągać w głąb.


Magia miejsca ukazała się wczesnym rankiem. Na niebie pojawił się spektakularny efekt hallo, sprawiający, że na wschodzie świeciły dla nas trzy słońca, a czwarte odbijało się w wodzie. Efekt był tak niesamowity, że zostałem wybudzony i wyrwany na pokład, ale było warto.

Zgodnie z planem o godzinie 9 byliśmy na wlocie. Wszystko poszło planowo, trochę jeszcze obawialiśmy się przekazanej w locji informacji o mocnych, poprzecznych, ściągających na ląd prądach, ale nie zauważyliśmy ich działania, być może ze względu na kwadraturowy charakter pływu.

Po kilku godzinach wpłynęliśmy na wody Storfjorden. Na trawersie lewej burty minął nam przylądek Kapp Lee. Dla mnie nastąpił ważny etap wyprawy. Mogłem głębiej odetchnąć. Przez całą dotychczasową część rejsu odczuwałem olbrzymią presję czasu, tak aby zdążyć wrócić. Siedziało mi to w głowie i nie ma co ukrywać wpływało na tempo rejsu. Nie brakło mi doświadczenia, wręcz przeciwnie, ono nakazywało pośpiech. Wszędzie, gdzie trzeba było, zatrzymywaliśmy się na wystarczającą do zachwycenia się miejscem ilość czasu, przystawaliśmy przy stadach wielorybów, zanurzyliśmy się w północy, ale gdybym miał w zapasie 2-3 dni więcej, na pewno spędzilibyśmy je na północy. Jednakże, zgodnie z przedrejsowymi założeniami, gnaliśmy dalej, a zapas został odłożony na bezpieczny powrót.

Tu, w Strofjorden, mogliśmy pierwszy raz zwolnić i odetchnąć po dotychczasowych trudach. Jako ekipa nadal funkcjonowaliśmy bardzo dobrze, ale następowało delikatne zmęczenie.

Pomimo rygorystycznej procedury używania wody, pierwszy zbiornik skończył się nam dzień przed czasem. Należało wprowadzić kolejne cięcia, zamiast delikatnej swobody, w przypadku gdyby okazało się, że wody zostaje nam więcej. W kwestii żywienia nie napotykaliśmy na problemy, mieliśmy go sporo i choć kończyły się zapasy świeżych warzyw, a gotowe dania przywiezione z Polski poszły już dawno w zapomnienie, to dalej mogliśmy przygotowywać posiłki z urozmaiceniem. Zapas rybek w puszkach, gotowe zupki, pasztety, makarony, puszki – wszystkiego w brud. Gotowaliśmy specjalny wojskowy chleb, więc i pieczywo było świeże. Gdyby jeszcze nie ten brak wody …

Przestawiliśmy się też wszyscy na czas wachtowy, zaczęliśmy spać w godzinach wolnych, nawet mi się zaczęło to udawać, aczkolwiek bez przesady. Wszystkie dotychczasowe próby złapania ryb kończyły się niepowodzeniem. Uzyskaliśmy informację, że w Polsce jest aktualnie 35 st, uff – jak można wytrzymać w takim upale? 😉

Storfjorden – zapis z dziennika jachtowego: Płyniemy jak po Adriatyku, wachta I ćwiczy węzły, reszta się obija (poza Kapitanem).

Mój wolny czas wykorzystywałem bardzo intensywnie. Pracowałem nad najbliższymi i dalszymi planami wypraw, uzupełniałem zapisy w dziennikach i udało mi się zmontować film z pierwszej części podróży. Oglądane materiały jeszcze raz mnie przekonały, że byliśmy w prawdziwie niesamowitych miejscach oraz spotkaliśmy wiele wspaniałych zwierząt i zjawisk. Pewnie na spokojnie kiedyś będziemy to wspominać i relacjonować naszym rodzinom oraz znajomym.

Wieczorem dotarliśmy do wschodniej części Storfjorden, pełnej schodzących lodowców. Dlatego wody zaczęły się wypełniać znowu lodem, a niektóre góry nabierały większych rozmiarów i zachowały swój błękitno-granatowy kolor. W kolejnej zatoce – Agardhbukta – postanowiliśmy zakotwiczyć i spędzić pierwszą od 4 dni spokojniejszą noc. Był też plan świętowania naszych północnych sukcesów, ale po jakiejś godzinie wszyscy, z wyjątkiem wachty kotwicznej poszli spać. Zmęczenie.