W informacjach zwrotnych od Was wiem, że w tym co piszę trochę wieje grozą. Szczególnie ci, którzy byli ze mną na Svalbardzie i posmakowali arktycznego świata potrafią łatwiej wyobrazić sobie to co piszę. Musicie jednak wiedzieć, że koncentruję na najtrudniejszych momentach ekspedycji, w której zdecydowaliśmy pójść do granic możliwości. W każdym innym wypadku takie ryzyka byłby by wykluczane.
Mieliśmy kilka spokojniejszych dni, zdarzało się kilka godzin spędzić w lodowej kaszy i obserwować cielące się lodowce. Słoneczko w górze, przyjemnie, ciepło i było czym wypełnić zebrany świeżo lód w szklaneczce.
Ale ta opowieść jest o trudach, które wzbogaciły bardzo nasze doświadczenie. Nie będzie krótko – ale nikogo nie zmuszam do czytania 😉
Sztormy są fascynujące. U osób mających małe doświadczenie z morzem budzą niepokój, a u posiadających duże – duży niepokój. Znamy dobrze żeglarskie powiedzenia: „dobry kapitan spędza sztorm w porcie – lód obserwując w szklaneczce pełnej rumu”. Ja też to znam i podpisuje się w pełni. Dlatego trudno jest mi napisać o tym, że podjąłem świadomą i przemyślaną decyzję – aby wyjść w morze i zmierzyć się z dwoma sztormami.
Powrót, mając na uwadze nasze tegoroczne szczęście do pogody, jawił się od początku jako coś ciężkiego. Trzech z nas wracało w poprzednim roku Azimuth’em do Norwegii i dobrze pamiętaliśmy, że nie było to przyjemne żeglowanie. Znam też opis powrotu w 2015 r. ze Spitsbergenu polskiego statku badawczego Horyzont II, gdzie napisano o 90 węzłach wiatru i 14-15 metrowych falach i wiem, że jest to możliwe. Największy spotkany przeze mnie na morzu wiatr wynosił do 80 węzłów i wydawało się, że jest to koniec świata. Morza pomiędzy Svalbardem a Norwegią są niczym nieograniczone, przestrzeń ta daje możliwość zbudowania dużych fal.
Temat powrotu rzadko był obecny w naszych rozmowach, czasami coś w stylu „będzie jazda” rzucił Marcin, ale na tym się kończyło. Ja trochę liczyłem, że karta się obróci i dostaniemy dobre warunki. Jak okazało się – ułuda była bezpodstawna.
Kiedy 8 września wróciliśmy z północy do Longyearbyen zaczęła się dla mnie i dla Piotrka intensywna praca. Wnikliwa analiza prognoz na najbliższe dni. Nie były korzystne. Postanowiłem odczekać 2 dni, a ten czas wykorzystaliśmy na krótki rejs do Pyramiden.
Wróciliśmy 10 (wtorek) września w nocy i po odespaniu nadszedł czas decyzji. Najnowsze meteo, mapy synoptyczne, yr.no i windy. Wiatry przeciwne, za 40 godzin sztorm na południu Svalbardu, a potem idące z zachodu co 2 dni kolejne dwa głębokie niże. Wszystko niekorzystne. Bardzo trudna decyzja.
Spróbuje wprowadzić Was w tok mojego myślenia. Zbudowałem trzy opcje.
Pierwsza – przerwać wyprawę i poczekać na lepsze warunki. Bez gwarancji, że przyjdą, a każda kolejna doba to mniej dnia, zimniej. Poza tym strata czasu, no i musielibyśmy płynąć w okrojonym składzie.
Druga. Poczekać dwie doby – do czwartku, aż przejdzie sztorm. Ale wówczas nadziewamy się na dwa następne i nie wiadomo co później.
Trzecia – ruszać w ciągu doby. Jacht jest dzielny, mocna załoga, damy radę. Jak zapewne czujecie, pierwsza opcja była najbardziej zachęcająca i wcale nie było daleko do wybrania jej.
Ale zacząłem planowanie trzeciego wariantu. Niestety, pomimo dobrej znajomości jachtu, bardzo trudno przewidzieć jaką będziemy mieli prędkość płynąc pod wiatr i fale oraz jak ostro uda się nam pójść zachowując prędkość. Azimuth nie jest jachtem regatowym, tylko dzielną wyprawową jednostką o wadzę ponad 30 ton. Plan wyglądał następująco: wyjść koło północy i przy południowych wiatrach przepłynąć 40 Nm, tak aby koło 6-7 rano opuścić Isfjorden. Wówczas na zewnątrz wiatr powinien odkręcać z S na SSW-SW. Przepłynąć jak najszybciej 100 mil i zejść poniżej południowego krańca Svalbardu – przylądka Sorkapp. Koło północy w okolicach Hornsundu miał przyjść wschodni sztorm z wiatrem spadający z gór z prędkością sięgającą do 50 węzłów (8-10 B ). Musieliśmy przed nim zdążyć, tak aby zebrać jak najmniej. Warianty awaryjne: słabe. Kotwicowisko w rejony Dunoyane (najmocniejsze wiatry spadowe – źle), Hornsund (tunel powietrznych przy tych kierunkach wiatru, a do tego zawalony lodem), no i zatoka o pasującej do sytuacji nazwie – Stormbukta, ponad 90 mil: jedyna opcja – o ile zdążymy.
Następny odcinek to kilkanaście godzin (w piątek 13 😉 ) korzystnych i mocnych wiatrów na których powinniśmy zejść jak najdalej na południowy zachód i wejść w strefę kolejnego niżu – niosącego z sobą południowe i południowo-wschodnie wiatry, czyli niestety z kierunku w który mieliśmy płynąć. Dlatego trzeba było kierować się w paszczę tego niżu, jak najbardziej na zachód, aby móc na jego odkręcających i ostrych wiatrach próbować płynąć w kierunku południowym. Płynąć szybko, bo wzdłuż wybrzeża Norwegii 2 dni później miał pojawić się kolejny bardzo głęboki niż niosący ze sobą mocny sztorm. Jeśli to wszystko zestawicie – to widać, że podjęcie decyzji było trudne. Na naszą obronę był dzielny jacht (klasa oceaniczna bez ograniczeń) i mocna załoga. Dużą pomocą dla mnie był Piotrek, robiący z lądu przez całą wyprawę osłonę meteo. Mogłem rozmawiać z nim zero-jedynkowo.
Mając gotowy plan przedstawiłem go załodze. Postawiłem sprawę jasno: dostaniemy łomot. Musieliśmy płynąć szybko, potrzebowaliśmy mocnych wiatrów, refowanych w ostatnich momentach żagli, walki. Będziemy przedzierać się przez kilkumetrowe fale, dzień i noc. Znajdująca się w połowie trasy Wyspa Niedźwiedzia przy tych wiatrach i słabym kotwicowisku nie dawała żadne opcji ochrony. Jeśli niże pójdą szybciej lub w innym kierunku – będzie gorzej. Jeśli nie pójdziemy zbyt ostro to wyhalsujemy się powyżej Nordkapp na rosyjskie wody.
Nie musieli się decydować na tę zabawę. 3 kilometry stąd z lotniska co kilka godzin leciał samolot do Europy, kilkanaście godzin i można być w domu. Ale poza jedną osobą wszyscy zdecydowali się płynąć, choć nie musieli. Dzielni ludzie. Jak – jako kapitan, organizator – musiałem. Wszystko zatem jasne, a jak będzie – zobaczy się po drodze.
Ruszyliśmy. Przejście przez Isfjorden poszło zgodnie z planem. Rankiem na zewnątrz wiatr odkręcił na spodziewany, szliśmy ostrym bajdewindem, 4-5 węzły. Chciałem szybciej, ale z taką prędkością się liczyłem. Postawione wszystkie możliwe cztery żagle, minimalne refy. Weszliśmy w duży przechył tnąc 3-metrowe fale. Zejść przed nocą jak najbardziej na południe i uniknąć na tyle ile się da nadchodzącego sztormu.
Sztorm dopadł nas przed północą. Na trawersie w odległości około 20 mil mijaliśmy Hornsund. W dół poszła genua i bezan, na grocie i foku sztormowym założyliśmy refy. Piotrek, analizując świeże prognozy skorygował nasz kurs na południowy. Zaczęła się jazda. Pod pokładem pomimo solidnego zaształowania latało trochę rzeczy, porozbijała się część zastawy. Nikt nie zmrużył oka. 4-5 metrowe fale co chwilę przelewały się przez pokład, pomimo nocy widać było ich białe grzywacze. Wachty ciężko orały i schodziły pod pokład zmęczone. Ciągła praca na sterze, aby jak najłagodniej wchodzić w fale, stała praca na żaglach. Prawdziwe psie wachty. Należało przetrwać, nic więcej – tylko tyle. To prosta sytuacja dla kapitana. Już nie trzeba podejmować ważnych decyzji, pozostają tylko dotyczące żagli, kursu, załogi. Oraz ciągłe słuchanie i kontrola czy wszystko w porządku z jachtem. Było ciężko, ale pojawiał się komfort. Oraz zmęczenie.
Choć wydawało się to niemożliwe w końcu nadszedł świt. Wiatr nie osłab, fale się zwiększyły – ale dzień przyniósł więcej nadziei. Koło południa troszkę się uspokoiło. Sztorm zostawił po sobie wysokie fale, ale na szczęście zaczęły się trochę wydłużać. Coraz częściej płynęliśmy dolinami i górami, zamiast non-stop pokonywać szczyty. Kolejny sztorm został za nami.
Co 2-3 h wysyłałem przez satelitę do Piotrka informację o pozycji, prędkości i kursie. Analizowaliśmy kolejny idący z zachodu niż oraz dobierali jak najszybszą trasę. Zgodnie z wcześniejszymi planami musieliśmy wyjść mu na spotkanie. Niósł z sobą wiatry południowo-wschodnie skręcające do południowych. Należało zrobić jak największą wysokość, aby po zwrocie mieć szansę przy tych wiatrach próbować trafić w norweski brzeg. Skręciliśmy zatem bardziej na zachód.
Po poprzedniej nocy kolejna była spokojniejsza. Gdzieś w odległości 130 mil na trawersie minęliśmy niewidoczną oczywiście Wyspę Niedźwiedzią. Do brzegu kontynentu było jeszcze grubo ponad 300 mil. Niestety – bez opcji płynięcia na wprost. Nadszedł bardzo lubiany przez wszystkich żeglarzy na morzu piątek: piątek trzynastego. Rankiem zrobiliśmy zwrot. Zapytacie może: cóż wielkiego w zwrocie? Pewnie robiliście ich setki. No tak – ale ten diametralnie zmienił życie pod pokładem. Zupełnie inna funkcjonalność. Należało inaczej układać się kojach, inaczej korzystać z kuchni oraz inaczej spożywać posiłki w mesie. Inaczej chodzić pod pokładem. Choć na zewnątrz tylko 4-6 B.
Trzynasty przeszedł spokojnie. Gosia obchodziła urodziny, udało się jej upiec ciasto, a było to bardzo karkołomne. Trzeba było się szybko cieszyć. Noc miała przynieść złą pogodę.
Neptun wstrzymał się do północy. Ale po niej już nie miał litości. Uderzył w nas z całą siłą. Na morzu zrobiła się kipiel. Fale zaczęły zalewać nas z każdej strony. Pomimo solidnej jachtowej nadbudówki z wacht schodziło się mokrym. Kolejne refy na żaglach. Zostaliśmy zaskoczeni intensywnością wiatru i fal, a wszystko spowiła gęsta noc. Najcięższa noc w trakcie całej wyprawy. Sześć godzin ostrej walki, które spędziłem trochę nieświadom w swojej koi, śpiąc nawet dłuższymi okresami. Zbawienne zmęczenie organizmu dało mi odpoczynek, ku zdumieniu załogi przespałem jakoś tę cholerną noc. Przyzwyczajonych do ciągłych ataków fal, po kilku nieprzespanych nocach nie miałem pełnej świadomości, że warunki są cięższe niż zakładane. Tu jednak wyszła po raz kolejny siła ekipy, mój zastępca Paweł i mocne wachty – dali radę. Odrobiłem to lenistwo w ciągu wstającego dnia.
Wiejący od południa wiatr zmuszał nas do ostrej żeglugi. Już było wiadomo, że bez kolejnego zwrotu nie trafimy do Tromso. A wzdłuż wybrzeża zbliżał się kolejny sztorm. Należało przed nim zdążyć, a więc gonić tyle ile tylko możliwe. Poszły w górę znowu wszystkie żagle. Koło południa wychyliło się spod gęstych chmur słońce, pierwszy raz od dłuższego czasu. Mocny wiatr 5-6 B oraz kilkanaście przechodzących nad nami lub troszkę bokiem burz ze śniegiem i deszczem. Oraz mocny wiatr, w porywach powyżej 40 węzłów. Istny kalejdoskop podświetlany co jakiś czas tęczami. Azimut’h przez ostatnie dni dzielnie przeszedł przez trudne warunki, dlatego można było zaufać jego dzielności i dołożyć żagli. Gdy nadchodziły kolejne burze refowaliśmy się w ostatniej chwili i tylko minimalnie. Ze względu na przechył falszburta niemal cały czas zanurzona była w wodzie. Warto było tak żyłować, bo płynęliśmy momentami niemal 10 węzłów, co na ciężki wyprawowy jacht jest bardzo dobrym wynikiem. Po kilku godzinach takiej jazdy Piotrek napisał: „dobra robota”.
Nie będę rozpisywał się nad tym jak w tych przechyłach funkcjonowaliśmy pod pokładem. Chyba dla wszystkich było to już mało istotne. Poczuliśmy jak świeżą krew odległy o zaledwie 130 mil ląd i zapragnęliśmy go jak najszybciej dopaść. Ta szybka jazda była niesamowitą przygodą i czuliśmy się bezpieczni. Nie było w tym próżności i zadufania, ale przejście w ostatnich dobach dwóch ciężkich sztormów dawało satysfakcje. Spokojna w miarę noc, prędkość która dawała coraz większą pewność, że zdążymy przed kolejnym niżem. No i przepiękny wschód słońca, jakby na powitanie dostrzeżonego chwilę później lądu. Za 10 godzin powinniśmy wpłynąć w fiordy.
Świętowanie. Aż trudno było uwierzyć, że stoimy w porcie. Na głowami zorze polarne, a nasze cumy i szpringi założone na polery. Stało się to o czym marzyliśmy przez ostatnie dni. Otwarłem trzymaną na tę chwilę butelkę whisky, inni też coś mieli i z pełnym przekonaniem można było podnieść szkło za cudowne ocalenie. Wraz alkoholem spływały emocje ostatnich dni. Było radośnie i pozytywnie. Mieszkający w Tromso Arek, który był naszym pierwszym gościem dołączył do ekipy wariatów wracających z dalekiej Północy. Czekała na nas też wielka niespodzianka, Maja – która na koniec mogła ponownie dołączyć do naszej ekipy. Bardzo się tym cieszyłem.