NIECHCIANE MIASTA, ALBO O CZYM NIE CHCECIE PRZECZYTAĆ
Ile jest słodyczy i ile smaku zazwyczaj postrzeganego jako niechciany? Ile jest niepokojącego uczucia smutku i nostalgii, dokuczliwego na granicy bólu, a jednocześnie niekoniecznie takiego, którego chciało by się pozbyć. Ale może po kolei…
Barentsburg. Miasto, które coraz bardziej staje się popularne i raczej nie do ominięcia, jeżeli już jesteś na Spitsbergenie. Miasto dusz zagubionych. Nie całkiem złych, żeby zdecydowanie trafić do piekła, ale nie umiejących odszukać drogi do niebiańskich ogrodów. No ale miało być po kolei.
Po pierwsze: jest to miasto rosyjskie. I to widać, słychać i czuć. I nie chodzi o komunistyczne slogany (zdjęcie obowiązkowe), które raczej są pielęgnowane jako wabik na turystów. Chodzi o odczucie. Rosyjski klasyk mówił: tam jest rosyjski duch, tam Rosją pachnie. Po przekroczeniu niewidzialne granicy, o której świadczą tylko Smsy roamingowe witające ciebie w Rosji z cennikami wyższymi od już zwyczajowych wspólno- europejskich, tylko płatność w koronach przypomina o tym, ze ciągle jesteśmy w Norwegii.
Wszędzie można porozumieć się po angielsku, ale używany język, to zdecydowanie rosyjski. Mimo tego, że jest czysto i schludnie – jest coś nieuchwytnego co różni miasta norweskie od Barentsburga. W powietrzu ulatnia się trudna do uchwycenia pogarda dla materii. Industrialna panorama miasta przemierzana porzuconymi drewnianymi domkami w stylu rosyjskiej prowincjonalnej architektury jest podana na przywitanie i później kontrastuje z europejskim standardem hotelu i sauny. Tak!
Sauna po kilkudniowym oszczędnym wykorzystaniu wody na jachcie i w sumie, co to ukrywać, po coraz bardziej dającym się we znaki zmęczeniu była strzałem w dziesiątkę. Człowiek tak mało potrzebuje, żeby poczuć się jak raju. Wejście do raju kosztuje 100 NOK za dwie godziny po uprzedniej rezerwacji, dodatkowo bar i restauracja. Ceny w Barentsburgu są o połowę tańsze niż gdzie indziej w Svalbardzie, czyli porównywalne do cen warszawskich.
Na tym analogia kończy się, ponieważ widok z okna restauracji przypomina, że ciągle jesteśmy na Spitsbergenie, mimo serwowanych dań kuchni rosyjskiej i europejskiej. A dalej niezapomniany wieczór w „Czerwonym niedźwiedziu” (moja osobista rekomendacja to koktajl Polar Bear), wieczór z gitarą i piosenkami nie tylko rosyjskimi. Jak często spędzi się wieczór w knajpie siedząc z ludźmi, którzy potrafią zaśpiewać prawie każda piosenkę na żądanie, ciepło żywej muzyki ze Spitsbergenem w tle….Brzmi całkiem słodko, nieprawdaż?
I wiecie, my czuliśmy tą słodycz, i czuliśmy ją dlatego, że dla nas Barentsburg był tylko jednym z przystanków naszej wyprawy, a nie pułapką dla szukających i nie potrafiących znaleźć swojego miejsce na ziemi. A tak właśnie opisałabym tych ludzi z „Czerwonego niedźwiedzia”- ludzi, którzy mimo, że nie urodzili się w Barentsburgu nazywają to miasto swoim domem. Sympatyczni, mili, ale nie mogę pozbyć się uczucia, że widziałam blask zazdrości w ich oczach, kiedy opuszczaliśmy pub. Tak samo jak widziałam odblask smutku w świętowaniu piątkowego popołudnia. My mieliśmy wybór i mogliśmy iść gdzie chcemy, a oni musieli zostać w pułapce wymyślonej przez nich samych. Bóg jeden wie, jakimi drogami każdy z nich trafił do Barentsburgu, ale wszystkie piosenki śpiewane tego wieczoru były smutne.
Mówi się, że przestępca zawsze powraca na miejsce zbrodni. I ja próbuję wytłumaczyć fascynację miastami porzuconymi na Spitsbergenie podobnym imperatywem – chęcią powrotu na miejsce porażki.
Porzucona osada w Colesbukta. Dosłownie kilka budynków popadających w ruinę i wybrzeże w stylu steampunk. Niby blisko od Barentsburga, ale w innym wymiarze, albo nawet w innym kręgu piekła. Wejście bezpłatne. Osada, które może posłużyć jako inspiracja dla niejednego thrillera w otoczeniu obłędnego tła godnego „władcy pierścienia”. Dekadencja skondensowana do maksimum na małym skrawku ziemi. Czy warto to zobaczyć?
Każdy medal ma dwie strony i Spitsbergen nie jest wyjątkiem, okazuje podszewkę nieudolnie skrojonego ubrania. Czy warto przyglądać się podszewce? Kiedy tak wieloma rzeczami na Spitsbergenie tak łatwo się zachwycić. Może to jest po prostu zmęczenie, a może to jeszcze odczuwalna bezsilność i frustracja nawet po latach wyczuwalna w murach budynków, które już nigdy nie zostaną odbudowane. Teraz myślę, że pewnych rzeczy nie warto oglądać z bardzo bliska. Czy my tak na prawdę uczymy się na błędach, kiedy widzimy, że historia tylko zatacza kręgi podobnie psu biegającym za własnym ogonem. Ile rajów utraconych jest porozrzucane po całej ziemi? I jeden taki raj znajduje się w zasięgu ręki.
Piramida, Disney land dla twardzieli albo raj nawet nie utracony, ale nigdy nie uzyskany. Miasto, które miało stać się Palmirą północy, glorią systemu, a w końcu jak podupadająca gwiazda jest zmuszone śpiewać i tańczyć kiedy publika chcę. Czy to jest zły los?