Cztery sztormy. Część II. Arktyka 2019 — Blog Archive » Men of Sea
27 września 2019

Cztery sztormy. Część II. Arktyka 2019



3-4 września 2019 r.
Drugi sztorm w trakcie naszej Ekspedycji. Tym razem już nie było tak sympatycznie jak w Ny-Alesund, dwie doby spędzone na krańcu północy nie nastrajały optymizmem. Był jednak pozytyw: wciąż żyliśmy i nie daliśmy się panującym warunkom. A było buro, ponuro i groźnie.
Ale po kolei.


Po nieudanej próbie przebicia się przez Hinlopenstretet daleko nam było do optymizmu. Tym bardziej, że musieliśmy szukać jakiegokolwiek dostępnego schronienia, a opcji nie mieliśmy wiele. Trzeba było się cofnąć na północ i ukryć gdzieś w rejonie Murchisonfjorden – północno zachodniego fiordu Nordaustlandet (Ziemi Północno-Wschodniej) wypełnionego mnóstwem niewielkich wysepek i skał. Oraz przemieszczającego się lodu. Płynęliśmy tam, bo w zasadzie tylko taka pozostała nam możliwość. Zatem nie trzeba było podejmować trudnych decyzji, tylko wziąć się do roboty.

Miejsce to znajdowało się już poza zakresem naszych map na ploterze, a z bardzo zgeneralizowanych map papierowych wynikało, że pomiary dna wykonywane były tylko w niektórych miejscach. Oczywiście staraliśmy się ich trzymać płynąć w głąb fiordu, ale niestety – często były one zagracone lodem. Pozostał ręczny Gramin – posiadający więcej informacji oraz bardzo bardzo duża uwaga. Czasami to jednak nie wystarczało…
Przejście pomiędzy dwoma wysepkami wydało się bezpieczne, musieliśmy spróbować, bo wszędzie wokół był lód. Głębokość 30 m, wszystko układało się pomyślnie. Sztuką jest zachować pełną czujność i uwagę, gdy rejs trwa już kolejny tydzień, człowiek jest zmęczony i otoczony zimnem. Powolna prędkość jachtu: 4-5 węzłów. Pomimo tego w ciągu zaledwie kilku sekund dno wypłyciło się do 2 m. Błyskawiczna reakcja Marcina oraz cała wstecz na manetce zatrzymała jacht przy tafli lodu, za którą ukryła się niewidoczna z kilkunastu metrów skała. Tylko jej czubek wystawał z wody, dodatkowo przysłonięty lodem. Było blisko, a nam pomimo zimna zrobiło się gorąco. Spokojne i rutynowe manewry odwrotu ukryły przeżywane emocje. Ta sytuacja wracała do nas później wielokrotnie w rozmowach. Arktyka jest groźna.

W końcu przebiliśmy się do nieznanej nam oraz posiadanej locji niewielkiej zatoczki Sorvika. Powoli płynąc przesądowaliśmy dno obserwując i zapamiętując dokładnie jego kształt. Udało się znaleźć miejsce o głębokościach 5-7 metrów, dość blisko brzegu. Poszła kotwica i 45-50 metrów łańcucha. Wiatr południowo-wschodni ustawiał nas od lądu. Odpoczywaliśmy i jeszcze raz przeżywali wydarzenia ostatnich dni.
Planowałem spędzić w tym miejscu dwie doby. Południowo-wschodni wiatr miał się wkrótce odwracać na przeciwny oraz wzrastać do 8 B. Miałem (niewielką wprawdzie) nadzieję, że uda mu się przepchnąć pola lodowe na południe i dać nam możliwość przejścia przez Hinlopen w stronę bezpiecznych wód Storfjorden. Wszystko by się wówczas dobrze poukładało, bylibyśmy w miejscu, które dawało nam bezpieczne schronienie w każdych warunkach, moglibyśmy poczekać na lepsze wiatry, a od brzegów Norwegii dzieliłoby nas zaledwie 4-6 dni żeglugi. A tak pozostawało tylko czekanie przy 80 st. N. c.

Z każdą godziną wiatru przybywało. Śnieg padał niemal przez cały czas, no i oczywiście poziomo. Robiło się zimno. Czuliśmy się bardzo osamotnieni i zdani tylko na siebie. Choć pod pokładem toczyło się życie – wachty kotwiczne cały czas były w pełnej gotowości obserwując uważnie położenie i przemieszczanie jachtu. Kotwica trzymała dobrze dna, ale nie mogliśmy mieć pewności, tym bardziej, że wiatr zaczął się odkręcać i ustawiać jacht w stronę lądu. Od skał na brzegu mieliśmy jakieś 120 m, a po drodze płycizny. Ale przy panujących warunkach nie byliśmy w stanie i tak znaleźć lepszego miejsca. Zatem bez komfortu czekaliśmy. I co jakiś czas odgarniali śnieg i lód z pokładu Azimuth’a.
O czym myśleli uczestnicy mojej wyprawy? Nie wiem. O takich sprawach się raczej nie rozmawia. Ja również pozostałem sam ze swoimi myślami. Analizowałem to co się stało, przewidywałem możliwe zagrożenia i sposoby wyjścia z nich, planowałem następne działania. Nie lubię bezczynności, tym bardziej, gdy mam świadomość ile jeszcze przed nami. Chciałoby się wyruszyć od razu, coś robić, ale nie było takiej możliwość.

Miałem na pokładzie sporo zakręconych ludzi. Aktywnych. Każda wcześniejsza propozycja Pawła wdrapania się na jakąś pobliską górę zawsze spotykała się pełnym odzewem. Zostawałem wówczas na jachcie sam. Tym razem warunki rzeczywiście nie sprzyjały. Jednak i tak znaleźli się chętni na kolejną lądową wyprawę. Poubierani we wszystko co mieli ruszyli pontonem. Plan – podejść jak najbliżej lodowca Vestfonna. Temperatura – coś koło zera, bardzo mocny wiatr i padający śnieg. Trzeba wykazać hart ducha. Dla mnie problem: jak ściągnąć ich z lądu na jacht w przypadku, gdyby niedźwiedź zniszczył ponton. Wymyśliłem. Na długiej cumie holowniczej zdryfuję na ląd zapasową tratwę ratunkową. Zatem mogę myśleć o czymś innym. Po kilku godzinach grupa lądowa wróciła bezpiecznie na jacht. Zmarznięci i zadowoleni. Czekał na nich ciepły obiad.

Przeczekiwaliśmy. Jedną za drugą burzę śnieżną. Jacht tańczył na kotwicy, ale radar wskazywał stałą odległość od brzegu, który cały czas był obserwowany przez wachtę. Dzięki temu wypatrzyliśmy na brzegu niedźwiedzia polarnego. Przyszedł po zostawionych na śniegu śladach naszej ekipy. Kiedy zobaczył jacht zatrzymał się i dokładnie nas obejrzał, obszedł kawałek brzegu i czekał. Jeśli liczył na świeże mięso – to musiał być rozczarowany. Cierpliwości starczyło mu na niecałe dwie godziny. Po tym czasie spacerując po brzegu zniknął nam za wzgórzem. Zawiedzony zapewne był też idący jego śladem lis polarny – znowu nie będzie padliny.
Po niecałych dwóch dobach zaczęło się uspokajać. Przyszły od Piotrka spodziewane prognozy i wykonana w oparciu o aktualne zdjęcia satelitarne analiza sytuacji lodowej. Lód nie ustąpił, a wiejący wiatr jeszcze bardziej zbił pak lodowy. Nie było najmniejszych szans przez najbliższe dni wrócić drogą południową. Zbliżała się północ, a to zawsze doskonały czas, aby ruszyć dalej. Lepsze to niż bezczynność. Znowu drogę należało podzielić na ileś tam prostszych elementów: zejście z kotwicy, mozolne manewrowanie pomiędzy wysepkami, skałami i lodem na zewnątrz, halsowanie pod wiatr na północ Hinlopenstretet, później znowu pod wiatr na zachód do północno – zachodnich wysp Svalbardu. Gdzieś tam za 2-3 doby w końcu uda się trafić na korzystne wiatry i płynąc na południe przenieść się w troszkę cieplejsze rejony.
Zdjęcia: Małgorzata Sokołowicz i Tomasz Lisiecki.