Skarbonka na Spitsbergenie — Blog Archive » Men of Sea
29 August 2018

Skarbonka na Spitsbergenie



CZAS WRACAĆ DO DOMU

Kiedy wieczorem kładliśmy się spać na ostatnią wyprawową noc przez okna jachtu rozpościerała się panorama przyprószonych śniegiem gór, a gdy wstaliśmy rano przed tymi samymi oknami wyrósł kilkunastopiętrowy budynek mieszkalny. Na niecałą dobę przypłynął statek z kilkoma tysiącami turystów, czyli nazywana potocznie przez miejscowych skarbonka.


Zarówno Spitsbergen, jak i Norwegia do tanich miejsc nie należy. Piwo to wydatek około 80 kr, pyszny hamburger (w tym w opcji z mięsem z wieloryba) – 165 kr. Czyli w zasadzie wszystko co konieczne jest 🙂 O połowę taniej jest w rosyjskich miejscowościach Pyramiden i Barentsburg. Przy organizacji wypraw radzimy sobie z tymi cenami przywożąc znaczną część jedzenia z Polski i dokupując resztę produktów w świetnie zaopatrzonym markecie w Longyearbyen.

Okazując bilet lotniczy można taniej kupić alkohol, ale cen nie znam, bo nie kupowałem. W Barentsburgu wódka jest tańsza, ale sprzedawana na kartki tylko mieszkańcom zgodnie z przydziałem, czyli socjalizm.

Przybywający samolotem do Longyearbyen turysta musi wykupić miejsce w hotelu oraz jakieś atrakcje typu trekking lub jednodniową podróż statkiem najczęściej do rosyjskiej osady lub trochę dalej, do kolonii morsów.

Niemal wszyscy mieszkańcy żyją z turystyki, pracują w firmach organizujących usługi dla przyjezdnych, są przewodnikami, kierowcami, opiekunami psów husky, itp.

Życie się zmienia kiedy do Longyearbyen przypływa cruise ship. Data jego przybycia ustalona jest dużo wcześniej i wszyscy o tym wiedzą, ponieważ przyjęcie kilku tysięcy turystów za każdym razem oznacza duży wysiłek, który angażuje niemal wszystkich. Ale co tu ukrywać, jest to też czas żniw, bo turyści zostawiają dużo swoich pieniędzy. Wtedy miejscowi mówią, że przybywa Skarbonka. I to pozwala oddać na jakiś czas swoje miejsce tłumowi, który w dużej mierze jest przekonany, że przyjeżdża do jakiegoś rezerwatu i ogląda mieszkających tu Indian, wchodzi bez pukania do domów, uważa, że wszystko jest częścią wystawy. Jednak klimat tego miejsca umarł w chwili kiedy góry przysłonił prom i odrodzi się dopiero kiedy stąd zniknie.

I nie chce oceniać wartości takiej podróży, bo może dobrze, że ktoś zamiast leżeć na plazy w Tunezji liznął choć kawałka Arktyki, wyruszył w morze, poczuł na twarzy wiatr, a w głowie i żołądku trud podróży.

Gorzej jednak jak po powrocie do domu będzie żyć w przekonaniu, że poznał Spitsbergen. Gorzej nie dla mnie, lecz dla niego, bo tym samym być może zamyka sobie drogę do podróży po cudownym świecie. Po świecie u którego wrót właśnie przed chwila stanął, ale nie otworzył drzwi do wnętrza, uznając, że jest już u celu. I być może stwierdzi, że ten świat jest taki zwykły, że zamyka się w nim samochody, domy, nie wiedząc, że to tylko z okazji jego przybycia. I że taka wizyta oznacza, że to miejsce traci na wartości.

Na moje szczęście już przed południem byłem na lotnisku w drodze powrotnej do domu, po 2 etapach mojej tegorocznej podróży po Arktyce. Czas na podsumowanie jeszcze przede mną, tym bardziej, że za niecałe dwa tygodnie wracam, aby na pokładzie Azimuth ruszyć w stronę północnej Norwegii. Tak więc będę ponownie chłonąć te miejsca, tym razem również w nocnym wymiarze.

P.s. Obiecałem sobie w pierwszym dniu mojego tego rocznego pobytu w Longyearbyen, że dołożę wszelkich starań, aby na masztach w porcie powiewała polska bandera. Co wyniknie z moich starań – czas pokaże.