Do granicy (bardziej siebie niż lodu) — Blog Archive » Men of Sea
28 sierpnia 2018

Do granicy (bardziej siebie niż lodu)


Natalia Hatalska

SPITSBERGEN

Kiedy lądujesz na Spitsbergenie, szybko uczysz się dwóch rzeczy. Po pierwsze tego, że czas płynie tu inaczej. Wysiadasz z samolotu w Longyearbyen i nagle wszystko zwalnia. Na początku jeszcze jesteś w starym trybie, myślisz: strata czasu, szybciej, szybciej i że jak to tak, że nic nie robię. A potem ci się zmienia. Nagle orientujesz się, że siedzisz cztery godziny na wachcie, i to tej najtrudniejszej wachcie, o czwartej nad ranem, i patrzysz w ocean. Gdzieś tam w środku może tłumaczysz sobie, że to nie jest zwykłe gapienie się, że nie marnowałbyś tak czasu, że w zasadzie to musisz się tak gapić, bo przecież przeczesujesz horyzont w poszukiwaniu wielorybów. Ale prawda jest taka, że przez cztery godziny patrzysz przed siebie i nawet nie wiesz, kiedy ten czas mija. Rozumiesz, co to znaczy, że jest tylko teraz. Bez potem.


Po drugie uczysz się, że jest zimno. Z jednej strony czujesz, że to jest takie dobre zimno, orzeźwiające, otwiera ci nos i płuca i głowę. Z drugiej wiesz już, że żadna z rzeczy, które przywiozłeś z lądu, choć jest wysokiej jakości i zaprojektowana na trudne warunki, raczej nie zda tu egzaminu. Kiedy robiliśmy desant do czoła lodowca, pontonem, bo była zbyt duża kra i nie mogliśmy podpłynąć jachtem, zmarzłam tak, że odmarzałam potem przez kilka godzin, grzejąc się pod kołdrą i gorącym kakao. A przecież miałam na sobie bieliznę termoaktywną, polar, kurtkę puchową, softshell z goretex, kurtkę narciarską, spodnie narciarskie, polarowe kalesony, dwie pary skarpetek, bawełniane i z merynosów, plus byłam zawinięta w koc.

W pewnym momencie odkrywasz też, że twoje stopy mają jakieś bezpośrednie połączenie z twoim nosem. Kiedy masz lodowate stopy, masz też lodowaty koniuszek nosa. Zresztą w stopy jest ci wciąż tak zimno, że kiedy podpływasz pontonem na ląd i musisz przejść pół metra przez wodę, żeby wyjść na brzeg, a nie masz kaloszy, autentycznie rozważasz, żeby wejść do tej lodowatej wody na bosaka, bo w końcu co to za różnica.

Swoją granicę przekraczasz jednak dopiero wtedy, gdy lądujesz w Ny-Alesund po 24h rejsu, 2 dniach bez mycia, po sztormie, w którym walczysz z rzyganiem (przegrywasz), zimnem (przegrywasz) i wypadnięciem z koi (wygrywasz) i w ustawionym w porcie kontenerze chcesz wziąć prysznic. Na dworze 4 stopnie, temperatura wody w kranie może o 2 stopnie wyższa. Lejesz tę zimną wodę na zimne ciało od dołu. Najpierw stopy, łydki, kolana. Im wyżej, tym gorzej. Uda, brzuch, ramiona. Najgorszy jest moment, kiedy musisz polać głowę. Ale wtedy mówisz sobie: dajesz i lejesz, choć czujesz, że zamarzasz. Agata (lekarka, żeglarka, superbabka o stalowych nerwach i wielkiej wrażliwości, którą widać w oczach), mówi wtedy, że jest zimno jak skurwysyn. Myślę, że ma rację.

A potem uczysz się miliona innych rzeczy. Na przykład tego, że słońce jest wciąż w tym samym miejscu i nie jesteś w stanie oszacować, która jest godzina. Zdaje ci się, że wciąż jest 15, patrzysz na zegarek i orientujesz się, że dochodzi północ.

Uczysz się, że można spać w dzień, choć nigdy wcześniej tego nie robiłeś, chyba że miałeś temperaturę w okolicach 40 stopni albo byłeś po operacji i jeszcze nie zeszły z ciebie środki nasenne. Albo że można spać w nocy, która de facto jest dniem.

Kiedy jechałam na Spitsbergen, zastanawiałam się, jak zareaguje mój organizm na dzień polarny. W domu śpię średnio 5-6h na dobę. Stwierdziłam, że na Spitsbergenie pewnie będę spać mniej – skoro wciąż jest jasno. Że mój organizm przestawi się na kilka 2-3-godzinnych drzemek. Nic z tego. Śpię tu po 8-9 godzin ciągiem i wciąż mi mało. W Ny-Alesund widziałam, że część ludzi ma zaklejone okna folią aluminiową, która nie przepuszcza światła. Ja, żeby tu zasnąć, nie zawsze nawet potrzebowałam czarnej opaski na oczy.

Albo kwestia zasięgu. Przez pierwszych kilka dni nerwowo sprawdzasz, czy masz internet. Jeszcze w Ny-Alesund, chodzisz po mieście i szukasz wifi (choć wiesz, że to nielegalne, bo zakłóca pracę urządzeń badawczych) i cieszysz się jak dziecko, jeśli trafisz akurat kilka kresek. A potem płyniesz na północ, przez 5 dni jesteś totalnie odcięty i kiedy powoli wracasz na dół, przechodzi ci przez myśl, że może jednak ustawisz tryb samolotowy i do końca wyjazdu nie będziesz mieć zasięgu w ogóle. I zaczynasz się też zastanawiać, jak po powrocie ogarniesz tę codzienną dzicz, maile, telefony, smsy, prywatne i służbowe wiadomości na Facebooku, powiadomienia na Instagramie i w innych mediach społecznościowych, kiedy tu masz naprawdę święty spokój.

Uczysz się też, że na Spitsbergenie nie można właściwie oszacować odległości. Na oceanie powala przestrzeń. Wydaje ci się, że ten lodowiec, do którego robicie desant jest tuż-tuż, ale płyniesz godzinę, jacht zniknął z pola widzenia, a czoło lodowca nawet nie powiększyło się o centymetr. Na lądzie z kolei nie ma ani jednego drzewa, więc masz wrażenie, że wszędzie jest blisko, choć odległości, które musisz pokonać mają czasem kilka kilometrów i więcej.

Drugiego dnia po przyjeździe siedziałam w Longyearbyen w Kulturhusset (biblioteka i dom kultury). Zadzwoniłam stamtąd do Bena, Amerykanina z Florydy, który w Longyearbyen mieszka od 7 lat, jest szefem kuchni w lokalnej szkole, a po godzinach próbuje hodować rośliny w tych ekstremalnie trudnych warunkach. Jego numer telefonu spisałam sobie z budynku permakultury, którą zbudował i którą widać z drogi, gdy idzie się od dołu miasta w górę, w stronę kopalni. Ani ja nie znałam jego, ani on mnie. Ale kiedy zadzwoniłam, zapytał: gdzie jesteś, podjadę po ciebie. Mówię: siedzę w Kulturhusset, do permakultury to może pięć minut. Dwadzieścia pięć – odpowiedział i po prostu po mnie przyjechał.

Uczysz się też funkcjonowania na małej przestrzeni. Potrafisz naprawdę znaleźć swój własny komfort, siedząc przy stole z 12 innymi osobami. Jedni rozmawiają, drudzy grają w karty, a ty rozwiązujesz łamigłówki jak Marek. Albo czytasz jak Agata. Albo oglądasz seriale jak Wiktoria. Albo słuchasz muzyki jak Jarek. Albo piszesz jak ja. Niby razem, ale każdy w innym świecie na 6m2.

Uczysz się, czym w praktyce jest filozofia zero waste, kiedy wiesz, że masz do dyspozycji ograniczone zapasy żywności. I że po drodze nie będzie żadnego sklepu, do którego mógłbyś wyskoczyć po chleb, mleko, jajka albo miód. Wtedy też zaczynasz inaczej rozumieć datę ważności na opakowaniach – coś może jest best before, ale przecież still good after. Na przykład masło. Albo jogurt. Zaczynasz wierzyć, choć może nie aż tak bardzo jak Agata, w obróbkę termiczną. Zużywasz zdecydowanie mniej papieru toaletowego, kiedy wiesz, że nie możesz go spuścić w ubikacji, tylko musisz wrzucić do siatki stojącej obok. Uczysz się, jak się umyć bez wody i dopuszczasz to, że przez kilka dni nie kąpiesz się w ogóle.

Rozumiesz wreszcie, że nawet tu, na końcu świata, nic nie jest czarno-białe. Bo jak inaczej wytłumaczysz fakt, że wszędzie piszą, że na Spitsbergenie nie ma kotów, a w Svalbardbutikken w Longyearbyen możesz kupić i karmę dla kotów, i żwirek do kuwety.

***

Wyprawa, której przez ostatnie dwa tygodnie byłam uczestniczką, miała w nazwie hasło Do granicy lodu. Już wiem, co to znaczy. Jak to jest, kiedy jacht nie może płynąć dalej i jaki dźwięk wydaje obijający się o kadłub lód. Ale ta wyprawa była też do innej granicy. Do granicy siebie.

Na Spitsbergenie w niektórych sytuacjach masz wrażenie, że to już maks twoich możliwości, że oto stoisz przed ścianą. A potem okazuje się, że możesz więcej i że twoja granica wciąż jest jeszcze daleko. Spitsbergen buduje hart ducha. Widać to chociażby w oczach ludzi, którzy tu mieszkają. Może właśnie dlatego uzależnia. A może dlatego, że nigdzie nie ma takiej przestrzeni. Ani takiego światła. Ani takiego majestatu. Ani takiej wolności.

Wrócę tu na pewno. Kiedyś.

Autor tekstu i zdjęcia tytułowego: Natalia Hatalska