Wzdłuż brzegów Norwegii Arktyka 2020

W dniu wczorajszym zakończył się nasz pierwszy rejs w ramach wyprawy Arktyka 2020. Wyprawa organizowany wspólnie z Natango.
Na pokładzie jachtu Ocean B pod dowództwem kpt. Andrzeja Górajka oraz zastępcy kpt. Marka Rajtara zgromadziła się siedmioosobowa załoga: Iwona, Justyna, Klaudia, Łukasz, Monika, Paweł, Tadeusz.

Rejs rozpoczął się 22 lipca w Szczecinie, a następnie poprzez Cieśniny Duńskie dotarliśmy do brzegów Norwegii. Odwiedzając po drodze Flekkenfjord, Bergen, przekraczając koło podbiegunowe dotarliśmy do Loffotów, skąd następnie ruszyliśmy do Tromso. Intensywna i pełna wrażeń żegluga – poczytajcie.

Naszym celem była Norwegia, dlatego obawiając się ewentualnych restrykcji ze względu na covid celowo pominęliśmy wszystkie szwedzkie i duńskie porty. Wprawdzie przepłynęliśmy blisko Kopenhagi i niektórzy dopatrywali się słynnej syrenki na brzegu, przepłynęliśmy również bardzo blisko słynnego zamku Kronborg w Helsingørze, ale kiedy dobę później na trawersie mijaliśmy Skagen oraz najbardziej północny duński cypel, gdzie stykają się wody Morza Północnego i Bałtyku naszym jedynym celem była Norwegia.

Dotychczasowe warunki pogodowe nie były dla nas korzystne, wiatr nie tylko nam nie pomagał, ale często zdążało się iść ostro na falę i wiatr. To jak na pierwsze dni rejsu trudne warunki dla mniej wprawionych żeglarzy, co musiało spowodować chorobę morską i gorsze samopoczucie u niektórych. Mając jednak świadomość, że warunki będą się poprawiać dociągnęliśmy do Skagerraku i po kilku godzinach mogliśmy w końcu korzystać ze sprzyjającego wiatru.

Wachty pracowały sprawnie pod czujnym okiem kapitanów i żegluga nabrała dużo przyjemniejszego wymiaru. Tym bardziej, że po kolejnej nocy na morzu czuć już było pierogami nasz pierwszy port w podróży.
Flekkenfjord. Królestwo Agi i Paco. Dotarliśmy tuż popołudniu 26 lipca mając za sobą niemal 500 mil morskich. Wizyta u Agi i Paco to zawsze wydarzenie niosące ze sobą olbrzymi pozytywny ładunek emocjonalny. Ich gościnność jest ponad przysłowiowa, ma się poczucie, że jest się we własnym wyidealizowanym domu, a gospodarze nie znają granic, ani umiaru w serdeczności. Przepyszne pierogi, żeglarski klimat, wspólne koncertowanie. Ale wiecie jak jest z wszystkim co dobre – szybko się kończy …

Wieczorem 26 lipca ruszyliśmy dalej w kierunku Bergen. Szybko wyszliśmy z fiordów i pożeglowaliśmy na północ. Rankiem mignął nam w oddali Stavanger, który tym razem musieliśmy ominąć i na wysokości wyspy Karmøy ponownie weszliśmy we fiordy kierując się w kierunku Bergen. Okolice te słyną z jednych z najpiękniejszych fiordów, ale też z częstej deszczowej pogody. Tak było i tym razem, widoczność była kiepska, więc tylko liczyliśmy godziny dzielące nas od następnego przystanku.
Dotarliśmy do Bergen późnym wieczorem. Nie znajdując wolnego miejsca stanęliśmy przy burcie dużo mniejszej jednostki, ale za to byliśmy w samym centrum miasta, w marinie królewskiej. Otaczały nas przepiękne kamieniczki, magia świateł i odblasków, które przy lekko padającym deszczu i nocy były rajem dla fotografów. Załoga delikatnie świętowała „cudowne ocalenie”, a ja znalazłem dwie godziny, aby zapuścić się z aparatem w miasto i próbować uchwycić miejscowy, niepowtarzalny klimat. Rankiem dotarł do nas Paweł, ostatni załogant wyprawy, więc mogliśmy ruszyć dalej.

Następne 4 dni nieprzerwanej żeglugi (28-31 lipiec) przyniosły z sobą niezapomniane wrażenia. Z jednej strony bardzo szybkie tempo dzięki ponownie sprzyjającemu wiatrowi, z drugiej wspaniałe widoki norweskich szkierów, fiordów, gór i miasteczek. Powyżej Bergen pogoda zdecydowanie się poprawiła. Dzięki temu mieliśmy piękne widoki, spektakularne wschody i zachody słońca, mnóstwo wrażeń i zachwytów, szczególnie dla osób, które pierwszy raz poznawały Norwegię.

Następne 4 dni nieprzerwanej żeglugi (28-31 lipiec) przyniosły z sobą niezapomniane wrażenia. Z jednej strony bardzo szybkie tempo dzięki ponownie sprzyjającemu wiatrowi, z drugiej wspaniałe widoki norweskich szkierów, fiordów, gór i miasteczek. Powyżej Bergen pogoda zdecydowanie się poprawiła. Dzięki temu mieliśmy piękne widoki, spektakularne wschody i zachody słońca, mnóstwo wrażeń i zachwytów, szczególnie dla osób, które pierwszy raz poznawały Norwegię.

Wszystko było idealne, z wyjątkiem jednego rozczarowania. Kiedy przepływaliśmy obok mitycznej góry Torghatten (w kształcie kapelusza przestrzelonego strzałą z łuku) chmury przykryły widnokrąg i niewiele mogliśmy dostrzec. No cóż – nie można mieć wszystkiego. Pozostały tylko moje opowieści jak fantastycznie góra ta wygląda przy zachodzie słońca, ale wiadomo – to nie to samo …
31 lipca 2020 r. pomiędzy szkierowymi wyspami dotarliśmy do północnego kręgu podbiegunowego. 66°33’39″N – za tym równoleżnikiem zaczyna się Arktyka. Skręciliśmy lekko na wschód, w stronę niewielkiej wysepki na której umieszczono duży stalowy globus na postumencie symbolizujący granicę koła podbiegunowego. Dla mnie – pomimo tego, że patrząc z perspektywy moich wypraw znajdowałem się na dalekim południu – przeżyciem było przekroczenie tej granicy z osobami, które nigdy nie były tak wysoko. Podpłynęliśmy jachtem dość blisko, był czas na zdjęcia, kąpiel w morzu i bardzo symboliczne co nieco w szklaneczce. Bądź co bądź – jest to wyczyn wymagający zapamiętania.

Po chwili odpoczynku pognaliśmy dalej na północ. Wychodząc na otwarte wody skierowaliśmy się ku zachodniemu krańcowi Loftów i znajdującej się na nim rybackiej osadzie Å. Już kilkanaście mil wcześniej pomimo późnej pory dostrzegliśmy ląd. Majestatyczne, wysokie i groźne szczyty lofockich gór, jak zwykle przykryte pióropuszami chmur. Klimat nieziemski.
Koło godziny 22 wpłynęliśmy do niewielkiego porciku Å. Jest tam płytko i nie było możliwości zaparkowania jachtu, więc pokręciliśmy się tylko chwilę, ot takie zwiedzanie z wody. Ale udało się uchwycić klimat czerwonych domków w otoczeniu sięgających nieba gór. Ruszyliśmy w stronę miejsca na nocleg, mijając po drodze pierwszą z moich miejscówek na ryby. I znów tym razem miejscówka nie zawiodła, bo obok kilku dorszy Andrzejowi udało się złapać drugi raz w życiu halibuta. Mi jeszcze nigdy, zatem wymusiłem dalszą drogę, aby nie zwiększył nade mną przewagi.

1 sierpnia tuż po północy stanęliśmy w porcie Reine. Znowu powinienem napisać porciku, bo miejsca było niewiele – ale mimo wszystko jest to jedna z większych lofockich miejscowości. Był też dziki plan nocnego trekkingu na pobliską górę Reinebringen, skąd rozpościerał się spektakularny widok na Lofoty, ale ponieważ padało i szczyty były w chmurach – plan stracił sens. Udaliśmy się zatem odpoczywać i spać, przynajmniej część z nas. Ale jak wiecie: co w Vegas – zostaje w Vegas.
W następnym punkcie naszej trasy spędziliśmy 3 h. Maleńka osada rybacka Nusfjord oraz tradycyjne domki, tym razem w kolorze żółtym i czerwonym. Piękne miejsce oraz obowiązkowy punkt wszystkich podróży. Ekipa wspięła się na pobliską górkę, a ja na spokojnie mogłem z aparatem poświęcić się fotografii. Czas jak zwykle był ograniczony, bo przed nami jeszcze tego dnia dwa mocne punkty na trasie.

Henningsvær – Wenecja Lofotów. Dziś dobrze mi znana miejscowość, której nazwy nauczyłem się wymawiać. To postęp do pierwszego mojego rejsu po tych wodach kilka lat temu, kiedy umówiliśmy się nazywać to miejsce „Hu”. Dziś już było to dla mnie Henningsvær. Po opłynięciu wysypy od południa wchodzi się w głąb kanału po którego obu stronach położona jest piękna zabudowa, a koniec kanału zwieńczony jest pomostem przy którym stanął nasz Ocean B. Więc zafundowaliśmy sobie i obserwującym nas licznym turystom paradę, a ponieważ od rana niebo było wolne od chmur i mocno świeciło słońce – widok był piękny. Tu muszę napisać, że w przeciwieństwie do poprzedniego dnia pogodę mieliśmy „chorwacką”. Aż trudno było wytrzymać od ilości słońca i gorąca. Takie mało północne pływanie. Ale nie takie już niedogodności znosiło się w swoim żeglarskim życiu.

I znów jak to utarło się na tym rejsie – należało się zwijać i płynąć dalej. Do jednego z najbardziej ulubionych przeze mnie miejsc na świecie: Trollfjord. Jest to troszkę mniej znane miejsce na mapie Lofotów, ponieważ dostęp do niego jest tylko od strony wody. Najpierw płynie się pięknymi fiordami, by po kilku godzinach od Henningsvær dotrzeć do jego wrót. Skręcając w prawo wpływa się w wąską bramę utworzoną z niemal pionowych, wysokich skał o osadowej strukturze, pełnej wzorów, kolorów, piękna. Mając tym razem na pokładzie drona postanowiłem sfilmować wpłynięcie do magicznej krainy trolli. Nie jest to proste zadanie, góry odcinają zasięg gps oraz sieci komórkowej i start drona z jachtu jest przy tym najprostszym zadaniem. Ale używając magicznych metod (jesteśmy na Lofotach, tu wszystko jest magiczne) udało mi się wystartować drona i rozpocząć filmowanie. Dron posłusznie udał się w drogę za jachtem kręcąc piękne ujęcia. Po kilkunastu minutach, u samego wejścia do fiordu przestraszył się jednak dalszej drogi i postanowił się zatrzymać i wrócić do oddalonego znacznie miejsca startu, którym był wówczas jacht, w miejscu gdzie teraz go nie było. Poziom adrenaliny podniósł się we mnie znacznie i wcale nie obniżała go świadomość ile pieniędzy wisi właśnie nad wodą i chce uciec w świat. Cóż – adrenalina jak to zwykle u mnie pobudziła procesy myślowe i po zawróceniu jachtu i powrotowi w stronę drona, wielokrotnemu kasowaniu alarmów „return to home”, udało mi się wylądować na resztkach oparów akumulatorów do ręki na płynącym jachcie. Zadanie bardzo trudne, ale uff – wykonane. Był powód do radości.

Ostatecznie do Trollfjord wpłynęliśmy tuż przed północą. Zahaczając po drodze sesję foto z spływającym z gór do morza wodospadem. Wszystko w zielonej scenerii, co po uratowaniu drona jakoś przestało mi przeszkadzać. W Trollfjord jak zwykle byliśmy sami. Cumując u końca fiordu już rozpalaliśmy grilla. Nałapane poprzedniego dnia oraz tego po drodze ryby wreszcie mogły zostać zjedzone. Smak świeżego dorsza, halibuta jest mi dobrze znany, na tyle, że nie kupuję w Polsce ryb. Tym razem mieli się o tym przekonać uczestnicy naszego rejsu. Tu musiałbym opisać liczne mlaskania, słowa zachwyty, ale pozostawię to Waszej wyobraźni. Zasłużona uczta po 8-9 dniach nieustannej podróży. Po niej obowiązkowy trekking w góry, w stronę górskiego jeziorka. Pomimo sierpniowej pory w górach zalegało dużo śniegu. Doszliśmy do kolejnego punktu widokowego, z którego dostrzegliśmy fiord w całej okazałości z panoramą gór. To na dziś nam wystarczyło. Nawet nie spostrzegliśmy, kiedy nastąpił teoretyczny wschód słońca. Poznaliśmy go tylko po troszkę większej ilości słońca na szczytach. Musieliśmy wracać na jacht.

2 sierpień, gdzieś koło godziny trzeciej rozpoczęliśmy ostatnią trasę w stronę Tromsø. Zostało nam jeszcze niemal 150 mil morskich, więc musieliśmy nabrać tempa. Wybraliśmy drogę północną, niestety pod wiatr. Przemykaliśmy wąskimi przejściami, pod licznymi mostami i w końcu dotarliśmy na otwartą wodę, gdzie przez mielizny i wąski kanał żeglugowy zbliżyliśmy się do wysyp Grytøya. Tam ponownie weszliśmy w fiordy mijając po drodze najpiękniejsze z norweskich wysp: Senja i Kvaløya.
Wraz z upływem godzin ubywało mil do przepłynięcia. W końcu około godziny 22 dostrzegliśmy Tromsø, północną bramę Arktyki i koniec naszej wyprawy. Piękne, malownicze miasto, które jest dla mnie niemal jak dom. Jestem tu każdego roku przynajmniej kilkanaście razy. Ale i tak ucieszył mnie jego widok. Szybkie manewry portowe i Ocean B stanął bezpiecznie w marinie w centrum Tromsø.

Zakończył się nasz rejs. Popatrzyłem na południe, na te przebyte w ciągu 10 dni 1466 mil morskich, na opłynięte niemal w całości brzegi Norwegii i poczułem satysfakcję. Można było sobie wzajemnie pogratulować dobrze wykonanej żeglarskiej roboty. Doprowadziliśmy jacht na daleką północ i byliśmy już tylko krok od wymarzonego Svalbardu. Była to dla nas wspaniała przygoda w trakcie której wszystko zagrało. Świetny kapitan i załoga, doskonale sprawujący się jacht oraz piękno norweskich brzegów, które mieliśmy okazję podziwiać przez ostatnie dni. Hania i Gosia, które z brzegu przygotowały i organizowały wyprawę do ostatnich chwil.
Przed nami Svalbard. Oby wszystko udało się zrealizować.